Było świetnie - tak, tak, wiem, zaczynam od dobrego spoilera.
Pojechałam tylko na jeden dzień. Zresztą, trwa sesja, w piątek byłam jeszcze na zajęciach, a w poniedziałek pisałam egzamin, który zapewne oblałam - warto było.
Pomysł należał do mojego chłopaka i chwała mu za to. O 5:30 władowana już do pociągu pod chlebakiem Poznań-Główny ledwo siedziałam z tendencją ku leżeniu (umniejszam mu chwały za zmuszanie mnie do wstawania o tak wczesnej porze), a o 9:00 rozpoczęliśmy nasz kolejny wspólny 14, tym razem w Warszawie.
Oh... ludzie rozmarzony wzrok jechałam słynnym warszawskim metrem o budowie nitki. Dobrze, w gwoli ścisłości jeden przystanek i metro mnie nie zachwyciło.
Brak planu w Wawie był najlepszym planem. Spacerowaliśmy spokojnie po miejscach, o których oboje nie mieliśmy zielonego pojęcia. Cieszę się z tego niezmiernie, gdyż wiem, że gdy mój chłopak coś planuje wszystko musi być perfekcyjne, zgodne z planem ( i uwielbiam go za to ), a tak mogłam dopaść plac zabaw, zaciągnąć nas by pomacać różne przedmioty w cepelii, a także zahaczyć o ulicę Jana Kilińskiego, który jest dla mnie postacią kultową, niekoniecznie historycznie.
Przeszliśmy koło Barbakanu, zamku, kolumny Zygmunta i wzdłuż warszawskiej starówki. Natknęliśmy się na pięknego trabanta, który od razu wylądował na moim instagramie :-) Przebyliśmy ogród saski by przysiąść przy fontannie, w deszczu minąć Grób Nieznanego Żołnierza i zawrócić.
Naprawdę chcieliśmy wypić kawę na Starym Mieście, ale tam po prostu nie ma gdzie! Starówka to właściwie jeden długi deptak, przy którym znajduje się wszystko. Zboczysz w odnogę i czar pryska. Nie mieliśmy ochoty wchodzić do costa caffee czy starbucksa. Mała, cicha, niezatłoczona kawiarenka w zupełności by nam wystarczyła. Niestety, takiej nie znaleźliśmy w centrum. W końcu zdecydowaliśmy się usiąść w Cafe Kleks na rogu rynku. Zajrzeliśmy do środka, a nie, mimo chwilowo ładnej pogody, do ogródka. Wnętrze niewielkie, przyjemne, w klimacie retro zdobiły zdjęcia starej Warszawy. Cóż... pierwsze wrażenie zniknęło bezpowrotnie w chwili, gdy kelnerka wręczyła nam karty menu - pogniecione i zniszczone do tego stopnia, że niestety nie wiem co przedstawiała okładka w czasach swojej zamierzchłej świetności. Otworzyliśmy, a cennik zawartością miał chyba bardziej szokować niż swoją powierzchownością. Za espresso cena jak za kawusię w starbuniu. Ech...naprawdę miałam chęć wypić tam kawę i 20zł za ciut lepszą latte tuż przy kolumnie Zygmunta nie byłoby w stanie mnie odstraszyć. Jeśli jednak otrzymuję świstek jak "psu z gardła wyjęty", to widzę, że właściciel oszczędza na tuszu drukarki, więc czego mogę spodziewać się po jakości tamtejszej kawy?
Uprzejmie podziękowaliśmy i ruszyliśmy dalej.
W Złotych Tarasach wpadłam na wyprzedaż. Mój chłopak podawał mi odpowiednie rozmiary, a zachował przy tym dzielność rycerza - tylko pole bitwy i strategie się zmieniły, choć efekt pozostał ten sam - uszczęśliwić i zapewnić rozrywkę swojej kobiecie. Ponieważ czas Orange się zbliżał, trzeba było zjeść posiłek i zadowolić się zwykłą kawą americano z Burger Kinga. Potwierdzam legendy miejskie - kopie.
Już samo włóczenie się po Warszawie było cudowne, jednak ruszyliśmy na stadion. Po drodze zaliczyliśmy polowanie na wianki. Nic z tego, fanki Florence opróżniły magazyny sieciówek i butików do cna.
Orange. Oczywiście, organizatorzy zaliczyli kilka wpadek. Piątkowa scena zapewne zostanie zapamiętana. Niby podstawowa potrzeba uczestników, czyli strefa free wi-fi, została zaspokojona, a przy okazji można było skoczyć na karaoke, zgarnąć pamiątkowe zdjęcie i nagranie, dostać smycze. Pozostaje - słabe nagłośnienie i niosące się echo jako największy grzech. Ciekawe jaką minę mieli posiadacze biletu "vip" na trybunach. Decyzja o płycie i walce o jak najbliższe miejsca była najmądrzejszym wyjściem z sytuacji i jedynym, który pozwolił nam nacieszyć się występami. Nie odczułam przynajmniej problemów z nagłośnieniem. Jakbym nie patrzyła - mi się podobało!
Chłopcy z Bombay Bicycle Club rozpoczęli bardzo dobrze działania na Orange Stage. Całą swoją łagodną radością, jak to oni, "po swojemu", wciągnęli publikę, a na żywo słuchało ich się lepiej niż momentami na streamie, który urwa się w połowie. Do ostatniej minuty koncertu liczyłam, że usłyszę "Magnet". Hmm, może następnym razem?
Uwielbiam Kooksów. Weszli z "Down" i nie spuścili z energetyzującego tonu do ostatniej sekundy swojego występu. Byli świetni, dali z siebie wszystko. "Jarałam się jak Rzym za Nerona" wtulona w mojego chłopaka, żeby przypadkiem nie przyszło mu do głowy iż Luke w skórze wyglądał ... oj wyglądał ♥
A wy, wybrałyście się w tym roku, który dzień najbardziej by wam odpowiadał?
akurat to nie moje klimaty... ale snoopa bym chetnie posluchala :)
OdpowiedzUsuńA był w piątek, choć z piątku bardziej interesowała mnie Taylor Momsen. Byłabym agresywna dla świata, gdybym pojechała na jej występ, który się nie odbył
UsuńBardzo fajny post, podoba mi się :3
OdpowiedzUsuńŚliczne zdjęcia <3
Blog bardzo inspirujący i ciekawy.
Zapraszam do mnie aloohaparadise.blogspot.com
Festiwale to raczej nie moja bajka bo zemnie to już szrot jest,ale wiem jak się genialnie można bawić na takiej imprezce i jak długo zostaje w pamięci. :-D
OdpowiedzUsuńWiele słyszałam o tym Festiwalu. Mam nadzieje że kiedyś uda mi się tam pojechać. :)
OdpowiedzUsuń+obserwuje twojego bloga. :)
http://dianaashe.blogspot.com/
o kurcze, ale Ci zazdroszcze ;) ja byłam mega zasmucona jak zobaczyłam, że będzie Rita Ora, ale później się ucieszyłam bo jednak odwolała swój koncert hahah ;dd
OdpowiedzUsuńZazdroszczę tak baaardzo :)
OdpowiedzUsuńhttp://zmienswojemyslenie.blogspot.com/