Ród smoka sezon 1 - moja recenzja

Nie sądziłam, że po rozczarowaniu finałowym sezonem Gry o tron jeszcze raz dam szansę Westeros. Miałam obawy, że Ród smoka będzie jedynie odgrzewaniem kotleta, wykorzystaniem marki i historii, które już widzieliśmy, tylko w nowym opakowaniu.  Czy HBO rzeczywiście ma coś świeżego do zaoferowania, czy po prostu próbuje wyciągnąć ostatnie resztki z sukcesu „Gry o tron”. Po pierwszych odcinkach miałam mieszane uczucia. Czy warto było wracać?

Pierwsze wrażenie

Pierwsze trzy odcinki... słabo.
Tempo wydawało się powolne, a historia raczej męcząca niż wciągająca. Dialogi, które miały chyba budować napięcie i głębię, może tylko dla mnie przypominały polskie kino, raczej wymuszone i przegadane, puste. Historia zapowiadająca się jako wielka saga politycznych intryg, zdrad i smoczego ognia, była… po prostu nudna. Jeśli ktoś się spodziewał House of Cards w Westeros, to się przeliczył. Brakowało mi tej intensywności, która przykuwała do ekranu w pierwszych sezonach „Gry o tron”. Smoki, choć technicznie imponujące, były bardziej tłem niż faktycznym elementem fabuły.

Czułam, że postacie nie mają jeszcze wyrazistości, która sprawia, że kibicujesz lub nienawidzisz. Nawet relacja między Rhaenyrą a Alicent - przecież wątek sezonu 0 wydawała się zbyt powierzchowna, a ich decyzje niekoniecznie sensowne, nie dawały poczucia naturalnej ewolucji postaci.

Na szczęście, od 4 odcinka dostajemy wreszcie zmianę. Akcja nabiera tempa, a relacje między bohaterami składają się i komplikują. Konflikt między Rhaenyrą a Alicent, które z przyjaciółek stały się rywalkami, zaczyna być faktycznym sercem historii. Ich relacja to coś więcej niż typowy spór o władzę, ale pełna emocji opowieść o lojalności, zdradzie i konsekwencjach decyzji, które podejmuje się w imię rodziny lub ambicji.

To właśnie skupienie na relacjach międzyludzkich uratowało w moich oczach ten serial. W przeciwieństwie do „Gry o tron”, którą kochamy za intrygi rozciągające się na całą mapę Westeros, tutaj fabuła jest bardziej kameralna. Śledzimy jedną rodzinę, która powoli wyniszcza się od środka. Co czyni tę historię bardziej osobistą, choć mniej epicką.

Historia Targaryenów

To trochę zalet. Największą zaletą Rodu smoka jest sposób, w jaki opowiada historię Targaryenów. Ta bardziej kameralna atmosfera opowieści, skupiona na politycznych rozgrywkach, które w przeciwieństwie do Gry o tron są pokazane w obrębie tylko dworu. To Westeros widziane przez pryzmat jednej rodziny - ich walki o wpływy, oczekiwań, ambicji i niestety, błędów.

Postacie takie jak Rhaenyra i Alicent są jak wspomniałam sercem tej opowieści. Ich relacja, od przyjaźni po rywalizację, to coś, co naprawdę zmienia sposób patrzenia na serial. Emma D'Arcy w roli dorosłej Rhaenyry wypada bardzo dobrze, choć czasem miałam wrażenie, że serial mógłby bardziej rozwinąć jej emocje i motywacje. Alicent, grana przez Olivię Cooke, z jednej strony budzi współczucie, z drugiej - irytację swoimi decyzjami. A to już coś - trzeba mieć jakieś odczucia oglądając serial. Zresztą młoda Rhaenyra - Milly Alcock świetnie odegrała poważną, ale jednak nastoletnią księżniczkę z jej zachciankami, humorami i decyzjami. Do tego Queen Who Never Was... Rhaenys Targaryen Velaryon (grana przez Eve Best), jej wątek jest świetny - niesprawiedliwość, lojalność wobec rodziny, honor, bycie wiernej wyznawanym wartościom. W tym wszystkim postacie te wydają się prawdziwe.

Na pewno warto wspomnieć o Daemonie Targaryenie, bo dla mnie Matt Smith to jeden z najjaśniejszych punktów „Rodu smoka”. Jego Daemon jest magnetyczny, nieprzewidywalny i skomplikowany. Raz zachowuje się jak brutalny, okrutny wojownik, a innym razem pokazuje bardziej ludzką, prawie czułą stronę. Nie da się go jednoznacznie ocenić – to postać, która balansuje między tym, co czyni go bohaterem, a tym, co czyni go łotrem - chaotic neutral. I może właśnie dlatego jest tak fascynujący. Każda scena z nim przyciąga uwagę, nawet jeśli czasem jego działania wydają się wręcz przesadzone.

Z Z drugiej strony Paddy Considine jako Viserys Targaryen to przykład roli, która może nie wzbudza od razu zachwytu, ale w pewnym momencie uświadamiasz sobie, jak wiele dodała do całej historii. Jego Viserys jest królem, który nigdy nie chciał rządzić (Rhaenys Targaryen byłaby przecież wspaniałą królową, ale dwór nie chciał kobiety króla). Chce spokoju, chce rodziny, chce, by wszyscy wokół niego byli szczęśliwi. Tylko że Westeros to miejsce, gdzie taki sposób myślenia oznacza katastrofę. Dla mnie jego ostatnie sceny były mocnym punktem sezonu – pełne przygnębienia i poczucia, że ten świat zmierza w kierunku, którego nie da się już powstrzymać. Być może dlatego to właśnie jego postać rezonowała z widzami.

Postacie drugoplanowe tworzyły również swoje niezależne historie, które pozostawiały niedosyt – było to jednak przemyślane i dobrze rozegrane przez scenarzystów.

Produkcja i technikalia

Trzeba przyznać, że „Ród smoka” ma w sobie coś wizualnie imponującego. Smoki wyglądają świetnie, kostiumy są dopracowane, a scenografie (zwłaszcza te z Królewskiej Przystani i Smoczej Skały) naprawdę robią wrażenie. Jednak mam pewien problem z CGI. Niektóre lokacje, jak choćby słynna grobla Smoczej Skały, wyglądają mniej naturalnie niż w Grze o tron, gdzie więcej scen kręcono w rzeczywistych miejscach. Tutaj czasem widać, że jesteśmy w świecie komputerowych efektów. A te ciemne sceny… Czy naprawdę ktoś w HBO uważa, że widzowie uwielbiają oglądać zarysy postaci w mroku? Momentami musiałam rozjaśnić cały telewizor, by w ogóle zrozumieć, co dzieje się na ekranie. HBO w ogóle tego nie ułatwia, bo ich najwyższa jakość i tak kompresuje czernie więc... strzał w kolano.


Ma sporo zalet, ale i są wady. „Ród smoka” ma wiele dobrych momentów. No właśnie momentów. Chaos i rozstrzał między wciąganiem a nudzeniem jest ogromny. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to przeskoki czasowe. Rozumiem, że historia obejmuje lata, a nawet dekady, ale sposób, w jaki to zrealizowano, momentami wydaje się chaotyczny. Postacie posuwają się w czasie w sposób absurdalny. Kilkukrotnie miałam wrażenie, że pewne wątki czy relacje tracą na głębi, bo zabrakło czasu, by je odpowiednio rozwinąć.


Kolejna sprawa – decyzje fabularne są, delikatnie mówiąc, dziwne. Scena z Rhaenys i jej smoczycą, przebijającą się przez podłogę, wyglądała spektakularnie, ale… kompletnie nie miała sensu. Oglądając takie momenty, miałam wrażenie, że twórcy bardziej liczą na efektowne kadry niż na logikę wydarzeń. A to jest coś, co w Grze o tron (przynajmniej w jej najlepszych sezonach) działało inaczej – tam nawet najbardziej szokujące momenty były mocno osadzone w historii. Tutaj, wyskoczyła na smoku w czasie ceremonii koronowania, mogła zakończyć konflikt, ale tak sobie nastraszyła wszystkich i odleciała, po tym jak ją uwięziono i zaplanowano zamach stanu... ma sens prawda? 


Czy warto wrócić do Westeros?

Pomimo wszystkich zastrzeżeń uważam, że warto dać „Rodowi smoka” szansę. To nie jest druga Gra o Tron - ani pod względem skali, ani emocji. Ale ma swój własny styl i historię, która jest bardziej kameralna, rodzinna. To nie epicka wojna wszystkich przeciwko wszystkim, ale skomplikowana, momentami wręcz tragiczna saga jednej rodziny. To, co najlepsze (mam nadzieję), dopiero nadchodzi – i właśnie dlatego będę czekać na drugi sezon. Bo nawet jeśli nie wszystko w "Rodzie smoka" mi się podobało, to jestem ciekawa, jak ta historia się rozwinie.

1 komentarz:

  1. Mi się Ród Smoka podobał i w sumie wciągnął od razu. Młodsze wersje Rhaenyry i Alicent były przynajmniej sympatyczne. Częściowo wynika to z tego, że mogliśmy zobaczyć je jako dzieci szczęśliwe i korzystające z życia, podczas gdy starsze są już w konfliktach politycznych, przytłoczone ciężarem sytuacji

    OdpowiedzUsuń

Adbox